Był zbudowany z obaw. I blizn. Ona była zbudowana z blizn. I obaw. ,,Pełne porozumienie” – jak pisze poeta. Jego obawy skutecznie potrafiły przykryć radość. – A jeśli przyjdzie ktoś i ją ukradnie? A jeśli rację mieli ci, którzy dawno, dawno temu mówili, że da szansę, a w zamian dostanie rozczarowanie? Co wtedy? Ona zasługuje na wszystko, co najlepsze. A ja? Zarzucę ją słowami, albo autystycznie nie będę się odzywał, patrząc z nią, albo patrząc w nic.
Gdy była, wszystko było proste i jasne. ,,Właściwe barwy, wchodzą we właściwe miejsca” – mówił. Gdy się rozstawali, przez jakiś czas był w euforycznym napięciu. Ale po kilku dniach radość oddawała czas antenowy niepokojowi. Niepokój mówił, że pewnie jest jej teraz źle, że zamiast czerpać radość, dostała kolejne obciążenie. Kolejne powody do niepokoju. Chaos w sercu, chaos w głowie. Bał się, że nie wytrzyma tego stanu zawieszenia. Że napisze, albo zadzwoni i powie: dosyć. Bał się, że przyjdzie ktoś mądrzejszy, kto spojrzy na nią i powie: cały świat może być Twój, możesz mieć wszystko. I ona raz jeszcze spojrzy na niego – zobaczy wtedy (już bez różowych okularów) cały bałagan, który mu towarzyszy. I przerazi się. I zwolni go. I sama złoży wypowiedzenie: ja, muza na etacie, w trybie natychmiastowym, zrywam umowę…
Podświadomie przygotowywał się do tego. Kolekcjonował jej słowa, uśmiechy, gesty, a ze szczególną troską pielęgnował jedno zdanie, które usłyszał, gdy patrzyła na niego tak pięknie bezbronna, oddychając dla niego: - Już zawsze będę wspominać te chwile. One zawsze będą ze mną – powiedziała i kolejny raz wprawiła go w zakłopotanie. Zinterpretował to, jak najczulsze wyznanie miłości. I każdego wieczora, pozwalał sobie, na przywołanie tych słów, tych okoliczności, tego niewyobrażalnego szczęścia.
- Dlaczego ja? – zapytał kiedyś.
- Nie wiem – odpowiedziała.
- Przecież to niemożliwe…
- Możliwe…
- Hm… - odpowiedział.
Myślał o tym do niej długo. – Gdybym nie był manualnym 6-latkiem i gdybym umiał malować, namalowałbym dwa portrety. Najpierw Twój. Za pomocą wielokropków i wykrzykników oddałbym całe Twoje genialne piękno. Nie tylko to, co można zobaczyć, dotknąć, pocałować, ale też to, co niewidoczne. Tyle jest w Tobie wszystkie co ważne. Tyle czułości, emocji, tyle zmysłowości, ale też bezbrzeżny potencjał dobra, mądrości i KLASY. Każda kropka, każdy wykrzyknik symbolizowałby coś, co uwielbiam w Tobie. I ten portret nigdy nie zostałby skończony, bo Ty nigdy się nie wyczerpiesz. Życia mi nie wystarczy, żeby Ciebie poznać. I objąć wszystko, co masz. Codziennie poprawiałbym obraz, dodając do niego coś, co odkryłem, zauważyłem w Tobie. I nic nie musiałabyś robić. Bo to jest najważniejszy wykrzyknik z mojego obrazu: wystarczy, że jesteś. Jesteś i wszystko jest takie, jak trzeba. Później się rozstajemy, a Ty pracujesz we mnie. Przypominam sobie Twoje gesty, słowa, oczy, zapach, SMAK i pozostajesz we mnie. I zachwyt nad Tobą, nad tym, jaka jesteś, zostaje powoli przykryty tęsknotą. Jej skala jest niewyobrażalna i wprost proporcjonalna do uwielbienia. Bez tęsknoty moje uczucie byłoby kulawe, niepełne. A gdy tęsknię i w środku trzęsę się z zazdrości, gdy skręca mnie i odczuwam niemal fizyczny ból, wmawiam sobie, że to dla Ciebie. Że wszystko co ważne, szlachetne i piękne, musi kosztować… Znów się rozgadałem, prawda? – zapytał, chociaż wiedział, że jest kilkaset kilometrów stąd.
- Nie przeszkadza mi to – wyobraził sobie jej odpowiedź.
- Moja tęsknota przeradza się w obsesyjną zazdrość: mam ochotę najpierw krzyczeć, jak dziecko w zamkniętym pokoju, a później z bezsilności, obmyślam zemstę. Każdy, kto na Ciebie patrzy, kto z Tobą rozmawia, to mój śmiertelny wróg. Każdy. Bo każdy jest ode mnie lepszy. A ja, z moją spóźnioną miłością, wyglądam jak dziad, podróżujący w czasie, który spóźnił się na pociąg. Chodzę po zatłoczonym peronie i pytam podróżnych: - który mamy rok? Wiesz, że dzisiaj nikt nie jeździ pociągami do szkoły? Zresztą, w owym czasie to też nie było normą… Lubiłem jednak pociąg, lubiłem maszerować ulicami, którymi Ty też chodziłaś. I zawsze chciałem Cię spotkać… I nigdy to mi się nie udało. A raz, odprowadziłaś mnie na dworzec… Stałaś z plecakiem i wyglądałaś jak nimfa. Esencjonalne piękno w najdelikatniejszej formie. I do tego czystość Twojego wnętrza…
- Co ja mogę Ci dać? – zapytała. – Nie jestem zjawiskiem, które opisujesz. Kiedy moje ciało, serce i dusza ci spowszednieje, nie zostanie nic…
Był kompletnie zaskoczony. To nie było wyrażenie wątpliwości, ale stwierdzenie. Hipoteza badawcza. Normalnie wystukałby jej numer telefonu i zadzwonił, ale nie miał prawa. Nie mógł nawet odpisać od razu.
- Zamknij oczy – pomyślał do niej. – I wyobraź sobie: mistrz świata, Bruce Penhall. U szczytu sławy. Po raz drugi zdobywa tytuł mistrza świata na żużlu. Ma wszystko. Odbiera złoty medal i okazały puchar. Jego menager już liczy pieniądze, które zarobią w kolejnych latach, a dziennikarze nie mają wątpliwości: to legenda żużla. Może zdobyć 10. tytułów mistrza świata z rzędu. A Bruce, korzystając z obecności dziennikarzy mówi: już nigdy nie wsiądę na ten motocykl. Kończę karierę.
- Ale… - dziennikarze nie potrafią nawet zadać pytania.
- Kończę karierę, by spełniać swoje marzenia.
I tak zrobił. Miał wszystko, był na szczycie. A postanowił zostać kiepskim aktorem drugiego planu, w filmach, jeszcze gorszych niż on. Zawsze mi imponował. Właśnie dlatego, że potrafił zobaczyć to, co najważniejsze. Spełnił marzenia.
Byłaś moim marzeniem. To zaczęło się dawno temu, bo widziałaś we mnie to, czego inni nie widzieli. Zawsze, gdy mówiłaś do mnie po imieniu, było to niemal fizyczne doświadczenie Twojej czułości. I teraz, gdy Cię odnalazłem, okazało się, że nie jesteś tęsknotą za przeszłością… - zastanowił się przez chwilę. – Nie jesteś żadną przeszłością! Jesteś, byłaś i będziesz teraźniejszością. Bo teraz, w tej chwili, w tym momencie, gdy to do Ciebie myślę i w tym momencie, gdy docierają do Ciebie moje myśli robisz mi życie. Chcesz wiedzieć jak to jest??? – zaczął wrzeszczeć – Chcesz??? Powiem Ci. Jesteś przyczyną moich nieszczęść, ale też moje ogromnej radości. Gdy Cię spotkałem, zbudowałaś we mnie, w środku, obraz kobiety, z którą chcę być! Nie mieć, ale być! Stworzyłaś system konkretnych wymagań i potrzeb, które tylko Ty możesz spełnić. Później Cię szukałem. W innych paniach, w innych kobietach – niektóre były do Ciebie podobne, inne wcale, niektóre były mądre, inne dobre, były też piękne, ale żadna nie była Tobą. Żadna nie miała w sobie tej czystości. Twojej czystości. I wszystko się wypalało, bo przy żadnej nie byłem mężczyzną. One chciały, żebym umiał naprawić kran, albo żebym łowił ryby. Żebym się ładnie ukłonił tatusiowi i koniecznie, żebym przestał palić. Albo żebym ograniczył. I to był zawsze moment przełomowy. To ich idiotyczne: a może byś przestał palić, cooooo? Nooo proooooszę… I zawsze w takim momencie czułem, że mój czas właśnie dobiegł końca. Byłem dla nich kieszenią, kucharzem, kierowcą, czasami chłopcem na posyłki, a czasami chłopcem do łóżka. Najczęściej dziwadłem. Nigdy mężczyzną. I mnie się nie chciało być mężczyzną, bo nikomu nie może chcieć się być mężczyzną. Bo mężczyzną się jest, albo nie jest. Mężczyznę najpierw z chłopca robi ojciec. A później kobieta jego życia. I Ty ze mnie zrobiłaś mężczyznę, nic nie robiąc. Wystarczy, że się pojawiłaś. Biłbym się o Ciebie, zrywałbym dla Ciebie kwiaty w ogrodzie botanicznym, albo uratowałbym kota zakleszczonego w metrze, między peronem i składem pociągu. Wiesz dlaczego??? Bo byłbym obok Ciebie. I ten kot, który wtedy, w Warszawie nie mógł się wydostać, zginął w męczarniach przez Ciebie. Bo obok była wtedy tamta pani, a nie Ty.
Zamilkł. Ta cisza była dla niej i trwała tyle, ile potrzeba na transfer jego myśli do niej. Gdy odebrała wszystkie słowa, nie pozostawił jej czasu na analizę.
- Nie pytaj, co mi możesz dać, tylko co mi dałaś i jak się z tym czuję – mówił spokojnym głosem. - Dałaś mi sens na każdy dzień… dałaś mi wzruszenia i ciarki, jakich doświadczam raz do roku w kościele, gdy organista śpiewa: Podnieś rękę Boże dziecię, błogosław Ojczyznę miłą. Dałaś mi męstwo i czystą radość. Nieskażoną. Radość z tego, że jesteś. Radość z perspektywy spojrzenia w Twoje oczy. Dałaś mi wiarę w siebie, dałaś mi poświadczony spojrzeniem certyfikat: nie jesteś głupi. Dałaś mi kolory, blaski, zapachy, drobne światła i wzbudziłaś we mnie tę siłę, która pozwoliłaby kalece przebiec maraton. Potwierdziłaś, że może istnieć zawsze. Właśnie Ty. Właśnie teraz. Właśnie zawsze. Dotąd zawsze było krótkie. Dotąd zawsze było do pewnego momentu. A Ty potwierdziłaś, że zawsze jest. A skoro jest zawsze, to jestem świadkiem epokowego odkrycia w osobistej skali. Przestałem wierzyć w zawsze. Myślałem, że o zawsze tylko się gada. A Ty mi powiedziałaś, że już zawsze będziesz wspominać… Czy zawsze istnieje. Bo musisz wiedzieć, że bardziej wierzę Tobie, niż sobie.
Skoro istnieje zawsze istnieje, zawsze będziesz moją panią. Chcę zobaczyć, jak się starzejesz, jak jesteś siwa i pomarszczona i chcę trzymać Cię wtedy za rękę, patrząc Ci w oczy. I chcę zaśmiać się wtedy w twarz czasowi, mówiąc: jest stara, siwa, pomarszczona, ale ogień w oczach ma taki sam, jak w 1990… I chcę, żebyś w tej chwili powiedziała moje ulubione hasło: wariat jesteś. I pójdziemy za rękę na rynek, jakiegoś miasta – najszczęśliwszy starzec na świecie i jego muza, wcale nie na emeryturze. Na dozgonnym etacie.